niedziela, 29 września 2013

Terry Pratchett, Stephen Baxter - Długa Ziemia - recenzja

Do czego może posłużyć kilka obwodów elektrycznych, przełącznik i… ziemniak? Ku zaskoczeniu ludzkości urządzenie, którego schemat znalazł się w Internecie, pozwala na przeniesienie się do jednego z nieskończenie wielu światów równoległych. Możliwość fascynująca i pociągająca. Wynalazca krokera celowo umieścił jego schemat w sieci zanim któryś z koncernów wpadłby na pomysł opatentowania urządzenia i zmonopolizowania podróży po Długiej Ziemi. Potrzeba zbadania nowych światów jest silna, zaczynają się masowe zniknięcia. Zła sytuacja finansowa czy kłopoty osobiste mogą zostać na zawsze w tyle, wystarczy wybrać kierunek – wschód lub zachód i nacisnąć przełącznik. Po kilkunastu minutach wypełnionych odczuwaniem mdłości, można będzie rozkoszować się ciszą i brakiem cywilizacji.

Głównymi bohaterami powieści są Joshua i Lobsang, którzy tworzą intrygujący duet. Samotnik naturalnie kroczący i trudna do zdefiniowania sztuczna inteligencja, która została oficjalnie uznana za reinkarnację tybetańskiego mechanika. Mimo, że większość zdarzeń czytelnik poznaje z punktu widzenia Joshui, ma wgląd w jego przemyślenia i emocje, to o wiele ciekawsza wydaje się postać Lobsanga: zagadkowa, dziwna, niejednoznaczna. Nie do końca wiadomo czym lub kim on jest. Towarzyszy Joshui jako robot, równocześnie zarządza całym statkiem, a jego kopia zapasowa pozostała na Podstawowej. Paradoksalnie jednak wydaje się być niemal ludzki w swych dociekaniach i rozważaniach. Niejednokrotnie ociera się o fatalizm w przewidywaniu losów ludzkości.

Fabuła skupia się wokół podróży Joshui i Lobsanga, którzy sterowcem o nazwie „Mark Twain”, próbują dotrzeć do krańca Długiej Ziemi. Co jakiś czas główny wątek jest przerywany, pojawiają się wzmianki o rodzinie Greenów, która z grupą podróżników osiedla się na Ziemi Zachodniej 101 754 lub o losach policjantki – Moniki Jansson.

Nie bez powodu akcja książki rozpoczyna się w Stanach Zjednoczonych. W powieści znajdziemy mnóstwo odniesień do traperów, odkrywców i pionierów w przesuwaniu granicy tego co jeszcze nieznane. Potomkowie dawnych osadników nie mają już nic do odkrycia na Ziemi Podstawowej, pozostaje za to nieskończona ilość światów alternatywnych. Zaczyna się ich kolonizacja. Gospodarka chwieje się w posadach, firmy masowo bankrutują. Traci sens kupowanie złota czy posiadłości skoro teraz każdy może być właścicielem kopalni diamentów w jednym z wielu światów. Rządy różnych krajów próbują walczyć z plagą uciekinierów, uregulować prawnie kwestie własności, ale zdecydowanie przerasta to ich możliwości. Powieść nastraja do refleksji na temat rozwoju, odkryć i ewolucji. Ocieranie się o sprawy polityczne, działalność wielkich koncernów i pytanie o to, dokąd zmierza ludzkość dodaje książce smaku, choć może niewiele wnosi do samej akcji. 

Tempo rozwoju wydarzeń nie jest zbyt szybkie i może nużyć niecierpliwych czytelników, lubujących się w książkach, w których trzymająca w napięciu akcja jest dominującym atutem. Z drugiej strony takie jej poprowadzenie pozwala na więcej przemyśleń i rozsmakowanie się w opisach i psychologii postaci, które w Długiej Ziemi są bardzo istotne. Autorzy postarali się o plastyczne przedstawienie poszczególnych przystanków w podróży głównych bohaterów. Ziemie różnią się między sobą, co jakiś czas trafiają się światy jokery, a na każdej z nich ewolucja przebiegała zupełnie inaczej. Także opisy fauny i flory oglądanej przez Joshuę i Lobsanga w równoległych światach, pozwalają rozwinąć skrzydła wyobraźni odbiorcy. Powieść czyta się przyjemnie także dlatego, że sam jej język jest wystarczająco bogaty (bez przedobrzenia), ale równocześnie łatwy do przyswojenia. Autorzy nie zasypali czytelników naukowymi rozważaniami nad wyjaśnieniem istnienia światów równoległych i możliwości ich odwiedzania. Może zabrakło tej odrobiny żargonu naukowego dobrze znanego miłośnikom hard science-fiction dla jeszcze lepszego całokształtu książki.

Współpraca Pratchetta i Baxtera dała ciekawy owoc. Długa Ziemia otwiera przed czytelnikiem interesującą historię, która na szczęście nie kończy się wraz z ostatnią stroną książki. Już wiadomo, że będzie miała kontynuację, co przynosi ulgę - urywanie historii w takim momencie byłoby niewybaczalne.

Autorzy: Stephen Baxter, Terry Pratchett
Tytuł:
Długa Ziemia
Przekład:
Piotr W. Cholewa
Wydawca: Prószyński Media

 Ocena: 5/6
Recenzja opublikowana także na portalu Biblionetka

poniedziałek, 23 września 2013

Juraj Cervenak - Bohatyr. Żelazny kostur - recenzja

Publikacji czerpiących ze skarbnicy słowiańskiej kultury, historii i wiary jest w księgarniach tyle, co kot napłakał. Gdy z wielkim hukiem na rynku wydawniczym pojawiła się książka Bohatyr. Żelazny kostur trudno było się oprzeć pokusie sięgnięcia po nią. Z opisu zawartego na okładce wywnioskować można, że dzieło to jest wręcz wybitne. Zachwycać ma nas mroczna fantastyka, wczesnośredniowieczna Ruś, stare wierzenia, dzielni muromcy, szczęk mieczy i pogańscy bogowie. Lektura przynosi bez wątpienia wiele wrażeń, choć momentami niestety rozczarowuje.

Historia Ilji, kalekiego muromca, który został dzielnym bohatyrem jest znana ze staroruskich pieśni. Juraj Červenák sięgnął po interesującą postać, a wydarzenia swej powieści osadził w X-wiecznej Rusi. Zamysł był bardzo dobry. Kuleje jednak warstwa językowa, w której brak choć odrobiny kunsztu. Dialogi między bohaterami są mało wiarygodne, język doświadczonych przez życie wojaków przypomina rozmowy chłopców, którzy jedynie bawią się drewnianymi mieczykami na podwórku. Braki te częściowo nadrabia interesująca fabuła, która w przemyślany sposób łączy ze sobą wątki fantastyczne z mitologią słowiańską.

Kaleki muromiec jako jedyny przetrwał napad Czeremisów i Kipczaków, którzy wymordowali większość mieszkańców wsi, a nielicznych uprowadzili. Ilję pozostawiono przy życiu z okrucieństwa, by zmagał się do końca życia z pamięcią o tym co zaszło, by trudził się przy pochówku pomordowanych. Szczęśliwy traf sprawił, że na miejsce rzezi trafili trzej dziwni wędrowcy. W zamian za gościnność, jaką okazał im Ilja, jeden z nich uzdrowił kalekę. Tak oto zaczyna się historia dzielnego bohatyra, szukającego pomsty i pragnącego uratować ukochaną. Dzieje te są nasycone szczęśliwymi zbiegami okoliczności, cudownymi wydarzeniami, snami, przepowiedniami i magią, nawiązują do stylistyki baśni i legend. Muromiec okazuje się nadludzkim siłaczem, znajduje miejsce w kompanii księcia Światosława, bierze udział w wielu bitwach i eskapadach. Musi stawić czoła wojownikom z krwi i kości, ale także zmagać się z potężnym czarnoksiężnikiem i czcicielami smoka Zilanta. Akcja książki jest wartka, przetykana od czasu do czasu opisami dozującymi tempo powieści, trzymającymi jeszcze przez chwilę w niepewności.

Drużyna księcia Światosława stanowi mieszankę niezwykłych postaci, ale przede wszystkim łączy w sobie wyznawców różnych religii. Obok siebie ramię w ramię walczą poganie, wyznawcy starych bogów parający się magią i obrzędami ludowymi, muzułmanie oraz nieliczni jeszcze chrześcijanie. Ta wielokulturowość i współistnienie wiary w smoki, czarnoksięstwo i religii monoteistycznych dobrze oddaje ducha tamtych czasów, gdy chrześcijaństwo dopiero pukało do bram naszych przodków.

Na uznanie zasługuje atrakcyjna oprawa graficzna publikacji. Nie tylko okładka jest tutaj ozdobna, także wewnątrz książki zadbano o efekt wizualny. Każda strona ozdobiona jest elegancką bordiurą, niczym stary inkunabuł w swej eleganckiej oprawie skrywa starą, interesującą historię.

Autor: Juraj Cervenak
Tytuł: Bohatyr. Żelazny kostur
Wydawca: Instytut Wydawniczy Erica
Liczba stron: 508
Okładka: miękka

Ocena: 4,5/6
Recenzja opublikowana także na portalu Biblionetka

poniedziałek, 16 września 2013

Hwang Sun-mi - O kurze, która opuściła podwórze - recenzja

Poruszająca opowieść o spełnieniu, przekraczaniu barier i walce z własną słabością. Tytułowa kura, nosząca dumnie imię Ipsak, różni się od innych mieszkańców kurnika. Marzy, snuje rozważania o lepszym życiu. Przebywanie w klatce i znoszenie jajek, których nawet nie można wysiedzieć, zdecydowanie nie jest dla niej. Ipsak pragnie zamieszkać na podwórzu, wysiadywać jajka, wychować pisklęta i znaleźć miejsce, w którym będzie im dobrze. Niestety jest nioską zamkniętą w klatce, od której oczekuje się tylko jednego – ogromnej ilości jaj. Gdy Ipsak przestaje je znosić, staje się bezużyteczna i gospodarze pozbywają się jej. Od śmierci w łapach łasicy ratuje ją inny odmieniec, tak jak ona nie przystający do podwórkowej braci – kaczor z podciętym skrzydłem, nazywany Włóczęgą.

Kura o duszy wagabundy nie jest mile widziana na podwórzu. Jej potrzeba bycia matką, pragnienie wolności i indywidualizm spotykają się z krytyką zwierząt hołdujących utrwalonym zasadom. Wąskie horyzonty myślowe nie pozwalają im nawet na cień refleksji. Tutaj znów wyjątkiem okazuje się kaczor z brązowym kuprem - Włóczęga, który tak jak Ipsak pragnie czegoś więcej niż inne zwierzęta z podwórza. Ta niesamowita dwójka, mimo różnic w wyglądzie i pochodzeniu stwarza dla odnalezionego przez Ipsak kaczego jaja rodzinę. „Wyglądamy inaczej i choć nie do końca się rozumiemy, możemy się kochać” – powie pewnego dnia kaczor. Te same słowa mogłyby podsumować późniejszą relację Ipsak z Zielonogłowym – kaczorem, który wykluł się z wysiadywanego jaja. Ipsak z kury zamkniętej w klatce staje się matką, odpowiedzialną za swojego syna, gotową bronić go przed niebezpieczeństwem, nawet za cenę poświęcenia własnego życia.

O kurze, która opuściła podwórze to opowieść wielowarstwowa. Zmiany, podążanie za marzeniami i brak zrozumienia dla odmiennych poglądów i pragnień, niechęć otoczenia do tych, którzy próbują przeciwstawiać się schematom i odwiecznym zasadom to tylko niektóre z jej tematów. Ilustracje w książce są wprost mistrzowskie. Nie mające w sobie nic z cukierkowej słodyczy, przejmujące, dopełniające całokształtu publikacji. Dominuje w niej ton poważny, pojawiają się liczne nawiązania do przemijania i cyklicznego kręgu życia i śmierci. Włóczęga poświęca się by dać szansę Ipsak i Zielonogłowemu na przetrwanie, Ipsak oddaje się w łapy łasicy, bo nadszedł jej moment, Zielonogłowy odleciał z innymi kaczkami. Jej odejście wpisuje się we wspomniany krąg. Dzięki temu dzieci łasicy nie pomrą z głodu.

Książka Hwang Sun-mi to alegoryczna opowieść, którą należy obierać jak cebulę. Zagłębiać się w nią warstwa po warstwie. Od najbardziej dosłownego przekazu – historii pewnej nietypowej kury, która postanowiła zmienić swe życie, poprzez kolejne warstwy – opowieści o przemijaniu i wolności aż do jej sedna, którym zdaje się być refleksja nad naszym własnym życiem. Czy jest to wobec tego książka dla dzieci? Jak najbardziej, choć z pozoru może się wydać za poważna, w gruncie rzeczy jest publikacją dla każdego i aż zachęca do wspólnej lektury, do rozmowy o życiu i tym, co może ono ze sobą przynieść.

Tytuł: O kurze, która opuściła podwórze
Autor: Hwang Sun-mi

Wydawnictwo: Kwiaty Orientu


Ocena: 6/6
Recenzja opublikowana także na portalu Biblionetka

niedziela, 15 września 2013

Andrzej W. Sawicki - Nadzieja czerwona jak śnieg - recenzja

Gdyby podręczniki do nauki historii zaczął pisać  Andrzej W. Sawicki, liczba maturzystów z tego przedmiotu stałaby się  zatrważająco wysoka.

Kiedy sięgam po powieści osadzone w realiach historycznych jestem zazwyczaj dość ostrożna, zbyt wiele bowiem na rynku wydawniczym wpadek i pomyłek przy kształtowaniu alternatywnych wersji wydarzeń z przeszłości. Czasami wynika to z niedbałości o realia i konteksty, często kłania się brak znajomości obyczajowej danego okresu, niestety zdarzają się także rażące błędy rzeczowe i ogólna bylejakość. Żadne z tych określeń nie przystaje jednak do powieści Andrzeja W. Sawickiego. Autor zadbał o wszelkie elementy niezbędne do uczynienia tej książki wielce zajmującą. Przede wszystkim rzecz dotyczy powstania styczniowego, jak wiadomo mimo chęci i heroicznych walk uczestników, zakończonego niepowodzeniem. A gdyby tak historię można było zmienić?

Za sprawą  anomalii pochodzącej z przyszłości można kształtować teraźniejszość i wpływać na bieg historii. Potężna siła mutatio to zarazem przekleństwo i moc niemal równa boskiej. W szeregach powstańców i Moskali znajdują się niezwykli odmieńcy. Ich wykorzystanie może zupełnie odmienić przebieg walk. Po której stronie opowiedzą się wyklęci przez towarzyszy broni i Kościół, ścigani przez władze państwowe, dręczeni skutkami ubocznymi używania mocy?

Andrzej W. Sawicki stworzył powieść bardzo realistycznie osadzoną  w przestrzeni historycznej. Pojawia się w niej wiele postaci autentycznych: niezwykły dowódca – Marian Langiewicz, Antoni Jeziorański, którego siły wspierają Langiewicza w bitwie pod Małogoszczem; Włodzimierz Dobrowolski, Polak, który walczy po stronie rosyjskiej i wielu innych. Wydarzenia w powieści również nawiązują do tych znanych z historii. Wspomniana jest więc koncentracja sił w Wąchocku, zwycięstwo pod Szydłowcem i w końcu bitwa pod Małogoszczem. Akcja książki obejmuje zaledwie wycinek wydarzeń z powstania styczniowego – od 23 stycznia do 24 lutego 1863 roku. Powieść przedstawia losy grupy bohaterów, autor prezentuje wydarzenia widziane z różnych perspektyw.

Poznajemy szereg odmieńców: Wandę Szczurównę – ubogą Żydówkę, sanitariuszkę zakochaną po uszy w lekarzu, która swoim krzykiem potrafi zwalić z nóg niejednego przeciwnika; majora Jemiołę, który zafascynowany niezwykłymi możliwościami mutatio pragnie zmienić przy pomocy oddziału odmieńców los powstania; Pliszkę – olbrzymiego osiłka, który niczym biblijny Samson gołymi rękoma jest w stanie pokonać tłum przeciwników; Hankę – iście słowiańską dziewoję o bujnym warkoczu, która może stłumić moc innych odmieńców; Michała Smoka – zwanego także Pustym Wojtkiem, który samą swą obecnością jedna zwaśnionych i leje balsam na ich skołatane nerwy; Pustowójtowa – najbardziej skomplikowaną postać, w połowie Polaka, w połowie Moskala, targanego wewnętrznymi wątpliwościami, niezrozumianego i odrzuconego przez towarzyszy broni.

Jak wspomniałam, najbardziej wyrazista jest kreacja Pustowójtowa, który przykuwa uwagę  całą osobowością. Pochodzi z rodziny na wpół polskiej, z obrzydzeniem traktuje jednak tę domieszkę w swej krwi i za wszelką cenę chce udowodnić, że jest stuprocentowym Rosjaninem. Los bywa jednak przewrotny: Pustowójtow w końcu trafia do szeregów powstańczych i sam do końca nie umie się zdecydować, czy powinien im przeciwdziałać, czy stanąć po ich stronie. To postać, która zdecydowanie podnosi walory całej powieści, dodaje ciekawą perspektywę i jest bardzo bogata pod względem psychologicznym.

Ze wszystkich wzmianek historycznych, Andrzej W. Sawicki najwięcej uwagi poświęcił bitwie pod Małogoszczem. Ogólny zarys potyczki, uczestnicy i ich poczynania są autentyczne, jednak jak się można spodziewać niemałą rolę może w niej odegrać mutatio, jeżeli tylko odmieńcy zdecydują się zaufać dowódcy – Jemiole – i sobie nawzajem.

Powieść jest niezwykle ciekawa także ze względu na jawne nawiązania do miejscowego folkloru i tradycji literackiej. Znajdziemy w Nadziei czerwonej jak śnieg odniesienia do Wiernej rzeki Żeromskiego, a także do legendy małogoskiej.

Andrzej W. Sawicki w przejmujący sposób przedstawił także relacje powstańcy – ludność wsi. W zdecydowanej większości garstka walczących o wolność ojczyzny żołnierzy była traktowana jako buntownicy. Chłopi, mając bardzo nikłe poczucie tożsamości narodowej, nie palili się do udzielania wsparcia powstańcom. W wielu wsiach strudzonych i poharatanych żołnierzy przeganiano, odmawiając kąta do przenocowania, obroku dla konia i choć odrobiny strawy. Autor prezentuje tragizm polskich powstańców, którzy znikąd nie mogli oczekiwać pomocy, nawet ze strony rodaków.

Nadzieja czerwona jak śnieg to książka porywająca i trzymająca w napięciu. Szczerze polecam każdemu miłośnikowi dobrej fantastyki, a także zapaleńcom powieści historycznych. Wisienką na torcie jest świetna okładka – nie tylko atrakcyjna graficznie, ale także pełna symboliki. Warto mieć tę publikację na półce i nie tylko ją tam postawić, ale przede wszystkim przeczytać.


Autor: Andrzej W. Sawicki
Tytuł: Nadzieja czerwona jak śnieg
Wydawca: Bellona, Runa
Liczba stron: 528
Okładka: miękka
Ilustracja na okładce: Wojciech Ostrycharz

Ocena: 5/6
Recenzja opublikowana także na portalu Kawerna 

wtorek, 10 września 2013

Adam Przechrzta - Demony Leningradu - recenzja

My, z wojennoj razwiedki, mamy w emblemacie nietoperza, nie miecz jak NKWD. Nie udajemy, że walczymy z mrokiem, sami jesteśmy jego częścią.

Jest rok 1942, siarczysty mróz ściska w objęciach Leningrad, jakby samo oblężenie nie było dla mieszkańców miasta wystarczającym utrapieniem. Racje żywnościowe drastycznie maleją, na ulicach miasta zdarzają się brutalne napady, niejednokrotnie ich przyczyną jest chęć zaspokojenia głodu – z braku alternatywy – ludzkim mięsem. Jakby tego było mało, coraz częściej dochodzi do makabrycznych mordów rytualnych, znajdywane są ofiary, które zginęły niemal bez walki. I nie ma tutaj znaczenia, czy są to drobne dziewczęta, słabowite staruszki czy barczyści komandosi. Ich ciała pozbawiono serc i porzucono na ulicach miasta. Podobno sprawcami są członkowie sekty Doskonałych, którzy za sprawą rytuałów zalatujących siarką i okultyzmem zyskują niezwykłą odporność i zdają się nie odczuwać chłodu. Do rozpracowania sekty przydzielony został przez samego Stalina major wojennoj razwiedki – Aleksander Razumowski wraz z niewielkim oddziałem. Zadanie nie jest jednak łatwe, śledztwo nie przynosi spodziewanych efektów, a zdemaskowanie i zlikwidowanie sekty jest trudniejsze, niż ktokolwiek przypuszczał. Doskonali mają wielu zwolenników wśród ludzi otoczonych aurą śmierci i rozkładu. Dla nich to ostatnia szansa na przeżycie w oblężonym mieście.
Demony Leningradu są rozwinięciem opowiadania o tym samym tytule. Poszerzenie zgrabne i przeze mnie bardzo pożądane. Autor sięga po autentyczne postaci i wątki, potrafi czerpać z dobrodziejstwa, jakim jest historia, a równocześnie prowadzić opowieść fantastyczno-kryminalną na bardzo dobrym poziomie. Grupa wojennoj razwiedki składa się z bardzo wiarygodnie i wyraziście wykreowanych bohaterów: majora Razumowskiego, Drozda, Kostuszewa i Saszki Riumina. Do chłopców dołącza po pewnym czasie również panna Turkuł. Relacje między członkami tego niewielkiego oddziału, dialogi i charakterystyka postaci są majstersztykiem i dodają smaczku tej mało apetycznej historii.

Fabuła książki w głównej mierze dotyczy rozwikłania zagadki tytułowych demonów z Leningradu. Jednak obok wyczynów majora Razumowskiego i jego współpracowników Przechrzta odmalował wewnętrzne konflikty trawiące od środka potęgę radziecką. Rywalizacja pomiędzy GRU i NKWD, brak kooperacji i zdefiniowania wspólnego wroga to chleb codzienny. Nawet wysoko postawieni działacze obawiają się Genkoma, cieszącego się złą sławą jednego z największych zbrodniarzy historii, postaci autentycznej – Ławrientija Pawłowicza Berii, który także pojawia się w powieści, budząc grozę i popłoch samym faktem swojego istnienia. Akcja książki jest wartka, prężnie rozwijają się wątki poboczne, a trup pada gęsto przy różnych okazjach.

Okładka jest wisienką na torcie i specyficzną ozdobą domowej biblioteczki, szczególnie dla miłośników starych plakatów propagandowych. Niestety, zabrakło równie dobrych ilustracji wewnątrz książki. Może gdyby pokuszono się o zlecenie ich autorowi okładki, całokształt wypadłby jeszcze lepiej. Minusem jest też forma okładki – broszura bez skrzydełek, które jednak o wiele lepiej sprawdzają się przy oprawach miękkich, zapobiegając ich niszczeniu.

Powieść Przechrzty to ciekawa publikacja rodzimego autora, od której trudno się było oderwać przed dotarciem do ostatniej strony. To wciągająca i dobrze napisana powieść, po którą warto sięgnąć..


Autor: Adam Przechrzta
Ilustracje: Jarosław Musiał
Projekt okładki: Piotr Cieśliński
Tytuł: Demony Leningradu
Wydawca: Fabryka Słów
Liczba stron: 440
Okładka: broszurowa

Ocena: 5/6
Recenzja opublikowana także na portalu Kawerna 

niedziela, 8 września 2013

Jacek Piekara - Charakternik - recenzja

Nie umiem przejść obojętnie obok fantastyki historycznej. Z bliżej niewyjaśnionych przyczyn książki te przyciągają mnie jak magnes i zdają się same wskakiwać do koszyka podczas zakupów w księgarni. Ot taka moja dola,  umiłowałam sobie w literaturze czasy, w których mężczyźni nosili sumiaste wąsy i padali do nóg niewiastom, gdy na gościńcach grasowali łotrzykowie, a słowo „honor” oznaczało dla niektórych tyle co życie. Z przyjemnością zatopiłam się więc w lekturze Charakternika Jacka Piekary w nadziei na to, że czas spędzony z jego powieścią będzie dla mnie wspaniałą przygodą. Już sama okładka wskazuje, że to nie może być nudna książka: spogląda z niej groźnie wyglądający szlachcic ze świeżą krwią na szabli.

Autor przenosi czytelnika do Rzeczpospolitej XVII wieku, w czasy bezkrólewia po śmierci Jana III Sobieskiego. Nastrój epoki oddany został świetnie za pomocą warstwy językowej. Stylizacja wypadła znakomicie i jest to chyba najmocniejszy element powieści. Niestety zabrakło tutaj silniejszego tła historycznego, jakiś wydarzeń rozgrywających się gdzieś na dalszym planie, które dodałyby smaku całej historii. 
Fabuła książki skupia się wokół trójki szlachciców, których losy splotły się ze sobą w karczmie, gdzie oczywiście nie obeszło się bez burdy i wysłania jednego z awanturników na tamten świat. Panowie Myszkowski, Szczurowicki i Żytowiecki musieli salwować się ucieczką.

Pan Żytowiecki to jowialny, niezbyt rozgarnięty szlachcic. Przypadkowo znalazł się w kompanii Pana Myszkowskiego i Szczurowickiego. Naiwny jak dziecię i łatwowierny niemal jak Roch Kowalski. Chcąc nie chcąc bierze udział w nieco dziwacznych eskapadach, które zarządza jego towarzystwo. Pan Myszkowski jest raczej niepozornie wyglądającym jegomościem, który jednak budzi trwogę i szacunek. Dowodzi kompanią i owiany jest sporą tajemnicą, która wraz z rozwojem akcji zaczyna się odsłaniać. Wisienką na torcie jest Pan Szczurowicki, prawdziwy frant, dogryzający komu się da na każdym kroku. Odrobinę przypomina Szarleja z Trylogii Husyckiej Sapkowskiego: twardy i poważny kiedy trzeba, mistrz ciętej riposty, a w dodatku prawdziwy pies na baby.           

Fabuła jest przyjemna, choć raczej mało wyszukana. Pojawiają się w niej istoty nadprzyrodzone i tajemne siły, które potrafią wyciągnąć człowieka z zaświatów. Trójka szlachciców snuje się po traktach, lasach i gościńcach w poszukiwaniu brylantu o niezwykłej mocy. Co chwilę natrafiają na nowe przeszkody, którym muszą stawić czoła. Największym atutem powieści są relacje między trójką bohaterów. Ich dyskusje, zwady i zaczepki są rewelacyjne, a język, którym się posługują sprawia, że chce się czytać i czytać bez końca. Pewne braki stają się dzięki temu mniej wyraźne i wiele się książce wybacza. Akcja powieści jest dynamiczna i pełna niespodziewanych zwrotów; nie można się nudzić przy tej lekturze. Nie jest też wskazane rozpraszanie się podczas czytania, bo przy tempie, jakie narzuca nam w Charakterniku Jacek Piekara, łatwo się można pogubić przez choćby chwilę nieuwagi.       
 
Z pewnością nie jest to najlepsza książka, jaką ostatnio czytałam. Nie jest to także najlepsza książka łącząca fantastykę z historią, nie da się jej nie porównywać do książek Komudy, które moim zdaniem są jednak trochę lepsze: ich fabuła jest nieco ciekawsza, postaci bardziej oryginalne, a tło historyczne o wiele bogatsze. Mimo to dla książek obu Jacków powinno się znaleźć miejsce na półkach fanów fantastyki historycznej.



Autor: Jacek Piekara
Ilustracje: Artur Gołębiowski
Tytuł: Charakternik
Wydawca: Fabryka Słów
Liczba stron: 382
Okładka: miękka ze skrzydełkami

Ocena: 4/6
Recenzja opublikowana także na portalu Kawerna 

wtorek, 3 września 2013

Paweł Zych, Witold Vargas - Bestiariusz słowiański - recenzja

Kiedy w gospodarstwie wyraźnie nie dzieje się za dobrze, zapasów ktoś jakby uszczknął, krowy dają mniej mleka, a po całonocnej libacji człowiek budzi się cały obolały, oznaczać to może tylko jedno. Dom lub obejście stały się siedliskiem gnieciucha, chochlika lub co najmniej kocmołucha. Lecz to jeszcze nie powód do paniki. Jeśli wiemy, jak obchodzić się z osobliwymi stworami i jak odróżnić gumiennika od zwykłego kocura, możemy spać spokojnie. Przynajmniej dopóki do naszych drzwi nie zbliży się bezkost lub najprawdziwsza zmora...

Bestiariusz słowiański to ilustrowany przewodnik po świecie wierzeń, bajań i wyobrażeń naszych przodków, którzy źródło wszelkiego zła i niewyjaśnionych zdarzeń widzieli zazwyczaj w działalności przeróżnych stworów i demonów. Na szczęście istniało też wiele przydatnych istot, które pomagały ludziom w gospodarstwie w zamian za odrobinę strawy i kąt do spania. Książka Pawła Zycha i Witolda Vargasa przybliża czytelnikowi wiele postaci zapomnianych, które obecnie pojawiają się jeszcze sporadycznie w powieściach fantasy.
Okładka książki trochę odstrasza pomarańczową barwą, jednak gdy zajrzymy do środka, machniemy na to ręką. Wnętrze jest niesamowite. Papier przypomina kolorem stary pergamin, miejscami poplamiony, przebarwiony, nadgryziony zębem czasu. Ilustracje zdecydowanie zawładnęły publikacją. Słowiańskie demony nie dały się zamknąć w równych okienkach; wpełzają na tekst, niektóre wyglądają, jakby chciały z książki wyskoczyć: na szczęście przewrócenie strony niweczy ich niecne zamiary. Rysunki obu ilustratorów są świetne – złowieszcze, groźne, czasem nieco zabawne. Tak jak i przedstawione istoty.

Sama treść książki niech nie kojarzy się nikomu z nudnym leksykonem. Tekst jest humorystyczny, nieco ironiczny, bo i opisywane postaci niejedno miały za uszami. Dobrochoczy, cieszący się dużym autorytetem wśród ludności Podlasia, uważany za sprawiedliwego sędziego, nie stronił od przyjmowania korzyści materialnych w postaci posolonych pajd chleba.  Przyłożnik kusił cnotliwe i skromne niewiasty, przybierając przy tym niezwykle uwodzicielską postać. Jak nietrudno się domyślić, wiele panien zrzuciło dla niego swój wianek. Bannik doglądał łaźni w zamian za cebrzyk wody dziennie. Wiodło mu się całkiem dobrze na terenach tej części Europy, przynajmniej do czasu, gdy po epidemii dżumy stwierdzono, że zbyt częste mycie się może wywołać zarazę. Bełty prawdopodobnie nadal można spotkać na wielu polskich drogach. Poznać to można w bardzo łatwy sposób – nagle tracimy orientację w terenie. Najczęściej ma to miejsce wieczorami, gdy z karczmy lub domowej biesiady usiłujemy iść dobrze nam znaną drogą prosto do domu, ale zamiast w kilkanaście minut, docieramy tam w kilka godzin i to w eskorcie życzliwych osób lub nieco mniej przyjaźnie nastawionych stróżów prawa.

Nie sposób wymienić wszystkie postaci pojawiające się na łamach Bestiariusza słowiańskiego, a jest on jedynie próbą przedstawienia bogactwa słowiańskich wierzeń ludowych. Poza tym znajdziemy w nim także postaci szeroko znane w całej Europie, jak choćby anioł, bazyliszek, czarnoksiężnik, a nawet buc. Może to odrobinę dziwić, w końcu istoty te nie były znane w czasach przedchrześcijańskich na słowiańszczyznie. Zabrakło też choćby wzmianki o swojskiej Babie Jadze i jej chatce na kurzej nóżce, a przecież większość z nas była nią straszona w dzieciństwie.

Książka zawiera bibliografię, w której można znaleźć kilka interesujących źródeł do dalszego zgłębiania wiedzy o skrzatach, wodnikach i rusałkach. Niestety, zabrakło indeksu pojawiających się postaci. Choć przedstawiono je w porządku alfabetycznym, bez rzeczonego spisu trudniej się z Bestiariusza słowiańskiego korzysta.

Ludowe wierzenia, podania i legendy są prawdziwym bogactwem kulturowym. Może dzięki tej książce, która w bardzo atrakcyjny sposób przedstawia elementy folkloru, nie ulegną zapomnieniu? Pamiętać jednak należy, że w gruncie rzeczy jest to publikacja, która ucieszy przede wszystkim oko. Jej wartość merytoryczna może zadowolić osoby niezbyt dobrze orientujące się w temacie wierzeń ludowych. Po dokładniejsze informacje warto sięgnąć do źródeł naukowych.


Autor: Paweł Zych
Ilustracje: Paweł Zych, Witold Vargas
Tytuł: Bestiariusz słowiański
Wydawca: BOSZ
ISBN: 978-83-7576-149-8
Liczba stron: 208
Wymiary: 165x235 mm
Okładka: twarda

Ocena: 5/6
Recenzja opublikowana także na portalu Kawerna